poniedziałek, 10 lipca 2017

Od Avery

Och biedna, mała, niewinna Ave... Och słodka, nieśmiała Ave. Tak użalali się nade mną wszyscy członkowie mojej rodziny. Cały czas zdrobniali moje imię na miliony sposobów. Aveczko! Avuniu! Cóż, śmiem twierdzić, że każdego by to wkurzyło, nawet wtedy, gdy miałoby się wtedy piętnaście lat. Jednak nic rodzicom, cioci, bratu nie mówiłam... i tak by to robili, więc po co strzępić język? Jednak teraz wiedziałam, że nikt mnie nie nazwie Aveczką i nie pogłaska po główce. Cóż, tu zaczynało się szare życie dorosłych, przynajmniej tak sądziłam. Kto by pomyślał, że ciocia Crystal pozbędzie się mnie, wysyłając do internatu? No kto? Na pewno nikt z sąsiedztwa, na pewno nikt z rodziny, dlaczego? Bo zawsze, kiedy przychodzili z wizytą, ciocia udawała, że nadzwyczajnie mnie kocha jak rodzoną córkę. Jednak wiedziałam, że jest inaczej.
Westchnęłam przeciągle, wpatrując się w biały sufit pokoju. Obok mnie siedziała Elise — różowy, pluszowy miś, który łypał na mnie swoimi szarymi, szklistymi oczami. Czasami przez moje myśli przechodziła taka jedna, że pora przestać spać z misiem i oddać go dla biednych dzieci, jednak... ten miś był dla mnie rzeczą, na której mogłam wyładowywać swoje emocje. To on widział, jak płakałam wiele razy po nocach, to on widział po raz pierwszy mój uśmiech.
Zamknęłam oczy, słysząc budzik. Leniwie wygrzebałam telefon spod poduszki. Było przed siódmą. Uśmiechnęłam się delikatnie do Iron Mana na tapecie i przetarłam oczy. Czyli misję samobójczą czas zacząć. Odłożyłam telefon na mały stoliczek, stojący przy łóżku i podeszłam do lustra. Wyglądałam okropnie, bo przecież nie mogłam zasnąć w nowym miejscu, a wory pod oczami doskonale to pokazywały. Cóż, najwyżej lenonki na oczy i nie zdejmować ich do końca dnia... chyba że zrobię mocniejszy makijaż. Schyliłam się do walizki i wyjęłam z niej różową, pikowaną kosmetyczkę. Nie malowałam się często, bo po co? I tak nie miałam znajomych, a zdanie innych mało mnie obchodziło. Jednak, no... to mój pierwszy dzień i chciałabym, żeby ktoś mnie polubił, choć to mało prawdopodobne. Znając mnie, nawet jak ktoś do mnie podejdzie, to szepnę coś cicho lub odejdę bez słowa, zakładając słuchawki na uszy. Podczas moich, jakże fajnych, rozmyślań o nierealnym zdobywaniu przeze mnie przyjaciół, zdążyłam się umalować i ubrać. Włosy pozostawiłam w nieładzie, a na nas założyłam fioletowe lenonki, pasujące kolorem do trampków na koturnie. Ze stoliczka zabrałam telefon, podłączyłam do niego żółte słuchawki i puściłam Bacha, po czym założyłam je na uszy. Wzięłam z podłogi wcześniej przygotowaną torbę i zarzuciłam ją na ramię.
Kiedy wychodziłam z pokoju, stwierdziłam, że cholernie się boję. Nie bałam się nauczycieli, nie bałam się wyzwania, jakie stanowiła nauka, a bałam się ludzi, uczniów. Po cichu liczyłam, że zostawią mnie w spokoju, w cieniu, nie będą zaczepiać... Byłam rozdarta. Z jednej strony chciałam mieć przyjaciół, a z drugiej cholernie bałam się jakiegokolwiek kontaktu z osobami w moim wieku.
Szłam korytarzem, przypominając sobie o śniadaniu. Odblokowałam telefon, żeby sprawdzić godzinę i stwierdziłam, że jeszcze jest pora śniadaniowa. Wcale nie byłam głodna, ale nie samym powietrzem człowiek żyje, prawda? Na dworze było pięknie ani jednej kropelki deszczu. Czyż ten dzień mógł być lepszy? Mijałam jakieś osoby, jednak... ani razu nie spojrzałam im prosto w oczy. Wolałam iść drugą stroną korytarza, udając, że mnie tam nie ma. Zbytnio nie znałam drogi, ale ściągnięcie sobie planu na telefon było dobrym pomysłem. Zapatrzona w szklany ekranik, niechcący kogoś potrąciłam.
— Przepraszam — wymamrotałam cicho, że chyba normalnych człowiek by tego nie usłyszał.
Nawet nie spoglądając w stronę chłopaka, bo tak sądziłam po butach, ruszyłam do przodu. Czułam piekielne gorąco na twarzy, ech cholerne gorąco. Chciałam wtedy cofnąć czas i przedstawić się, zaśmiać i przeprosić ze szczerym uśmiechem na twarzy. Cóż, niestety nikt na świecie nie mógł tego zrobić. Przyśpieszyłam kroku, poprawiając pasek skórzanej torby na ramieniu. Zeszłam po schodach, szukając odpowiedniego korytarza i oczywiście przy tym stołówki. Nie trwało to długo, bo znalazłam je bardzo szybko. Przy wejściu do stołówki nie kręciło się dużo osób, na szczęście. Przed wejściem do pomieszczenia weszłam na Twittera i napisałam tweeta.
"LUDZIE, LUDZIE. DLACZEGO TO ŻYCIE JEST TAK BEZNADZIEJNE?"
Po napisaniu tej, jakże krótkiej wiadomości, natychmiast schowałam telefon to kieszeni jeansów, a okulary założyłam na głowę, modląc się, żeby makijaż starannie zakrył wory. Weszłam do sali, razem za jakąś dziewczyną o jasnych włosach. Zostawiłam torbę na pustym stoliku w kącie sali. Podeszłam do blatu, gdzie (na pewno) miła pani nałożyła mi sałatki i dała soczek w kartoniku do popicia. Wróciłam na wcześniej zajęte miejsce, obserwując ludzi i zastanawiając się, jaka będzie moja klasa. Wybrałam najmniej liczną klasę, z już wiadomych powodów. Nienawidziłam tłumów, przerażały mnie. Jestem aspołeczna, dziękuję. W kieszeni kurtki wymacałam lizaka. Popatrzyłam się na sałatkę. Za nic nie chciałam zepsuć smaku łakocia smakiem tej sałatki, więc lizaczek musiał trochę poczekać. Słuchałam uważnie rozmów innych, oczywiście dyskretnie, żeby nie wyjść na wścibską. Wydawało mi się, że wszystko się dłuży, a chęć wyskoczenia z okna szybko rosła. Dzień był... nudny. Każda chwila mijała tak samo. Poczynając od chęci wreszcie zasmakowania tego lizaka o ukochanym smaku, przechodząc przez prawie wyjmowanie telefonu, kończąc na gotowości zadźgania się ołówkiem. Skończenie sałatki powitałam z wielką radością. Wyszłam z pomieszczenia, przedtem odstawiając tackę, a potem z głównego budynku. Założyłam na uszy słuchawki, a na nos okulary. Usiadłam na murku, wyjmując telefon. Odkryłam, że mam jeszcze jednego lizaka w torbie. Szybko ogarnęłam wszelkie sprawy na swoich blogach i znów napisałam na Twitterze.
"Mówią, że trzeba korzystać z życia, bo jest tylko jedno. Tak... ale bez drugiej osoby korzystanie z życia jest bez sensu."
Cóż, czasami miałam wenę na pisanie o życiu. Dlaczego? Bo czasami zaczynałam dzień wspomnieniem z moją mamą.
— Dlaczego dobrzy ludzie odchodzą tak szybko? — spytałam kiedyś mamę.
— A jakie kwiaty zrywasz, idąc do ogrodu? Te najpiękniejsze. — odparła mama.
Patrzyłam się na drzewa, których liście lekko powiewały na lekkim wietrze. W ręce trzymałam dwa lizaki, wspominałam. Nie przeszkadzał mi fakt, że muzyka się skończyła, że zaczyna robić się coraz zimniej. Dopiero z transu wyrwało mnie chrząknięcie. Uniosłam wzrok.
— Dasz jednego? — osoba wskazała na lizaki.
<Ktoś?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Theme by Bełt