Och biedna, mała, niewinna Ave... Och słodka, nieśmiała Ave. Tak użalali
się nade mną wszyscy członkowie mojej rodziny. Cały czas zdrobniali
moje imię na miliony sposobów. Aveczko! Avuniu! Cóż, śmiem twierdzić, że
każdego by to wkurzyło, nawet wtedy, gdy miałoby się wtedy piętnaście
lat. Jednak nic rodzicom, cioci, bratu nie mówiłam... i tak by to
robili, więc po co strzępić język? Jednak teraz wiedziałam, że nikt mnie
nie nazwie Aveczką i nie pogłaska po główce. Cóż, tu zaczynało się
szare życie dorosłych, przynajmniej tak sądziłam. Kto by pomyślał, że
ciocia Crystal pozbędzie się mnie, wysyłając do internatu? No kto? Na
pewno nikt z sąsiedztwa, na pewno nikt z rodziny, dlaczego? Bo zawsze,
kiedy przychodzili z wizytą, ciocia udawała, że nadzwyczajnie mnie kocha
jak rodzoną córkę. Jednak wiedziałam, że jest inaczej.
Westchnęłam przeciągle, wpatrując się w biały sufit pokoju. Obok mnie
siedziała Elise — różowy, pluszowy miś, który łypał na mnie swoimi
szarymi, szklistymi oczami. Czasami przez moje myśli przechodziła taka
jedna, że pora przestać spać z misiem i oddać go dla biednych dzieci,
jednak... ten miś był dla mnie rzeczą, na której mogłam wyładowywać
swoje emocje. To on widział, jak płakałam wiele razy po nocach, to on
widział po raz pierwszy mój uśmiech.
Zamknęłam oczy, słysząc budzik. Leniwie wygrzebałam telefon spod
poduszki. Było przed siódmą. Uśmiechnęłam się delikatnie do Iron Mana na
tapecie i przetarłam oczy. Czyli misję samobójczą czas zacząć.
Odłożyłam telefon na mały stoliczek, stojący przy łóżku i podeszłam do
lustra. Wyglądałam okropnie, bo przecież nie mogłam zasnąć w nowym
miejscu, a wory pod oczami doskonale to pokazywały. Cóż, najwyżej
lenonki na oczy i nie zdejmować ich do końca dnia... chyba że zrobię
mocniejszy makijaż. Schyliłam się do walizki i wyjęłam z niej różową,
pikowaną kosmetyczkę. Nie malowałam się często, bo po co? I tak nie
miałam znajomych, a zdanie innych mało mnie obchodziło. Jednak, no... to
mój pierwszy dzień i chciałabym, żeby ktoś mnie polubił, choć to mało
prawdopodobne. Znając mnie, nawet jak ktoś do mnie podejdzie, to szepnę
coś cicho lub odejdę bez słowa, zakładając słuchawki na uszy. Podczas
moich, jakże fajnych, rozmyślań o nierealnym zdobywaniu przeze mnie
przyjaciół, zdążyłam się umalować i ubrać. Włosy pozostawiłam w
nieładzie, a na nas założyłam fioletowe lenonki, pasujące kolorem do
trampków na koturnie. Ze stoliczka zabrałam telefon, podłączyłam do
niego żółte słuchawki i puściłam Bacha, po czym założyłam je na uszy.
Wzięłam z podłogi wcześniej przygotowaną torbę i zarzuciłam ją na ramię.
Kiedy wychodziłam z pokoju, stwierdziłam, że cholernie się boję. Nie
bałam się nauczycieli, nie bałam się wyzwania, jakie stanowiła nauka, a
bałam się ludzi, uczniów. Po cichu liczyłam, że zostawią mnie w spokoju,
w cieniu, nie będą zaczepiać... Byłam rozdarta. Z jednej strony
chciałam mieć przyjaciół, a z drugiej cholernie bałam się jakiegokolwiek
kontaktu z osobami w moim wieku.
Szłam korytarzem, przypominając sobie o śniadaniu. Odblokowałam telefon,
żeby sprawdzić godzinę i stwierdziłam, że jeszcze jest pora
śniadaniowa. Wcale nie byłam głodna, ale nie samym powietrzem człowiek
żyje, prawda? Na dworze było pięknie ani jednej kropelki deszczu. Czyż
ten dzień mógł być lepszy? Mijałam jakieś osoby, jednak... ani razu nie
spojrzałam im prosto w oczy. Wolałam iść drugą stroną korytarza, udając,
że mnie tam nie ma. Zbytnio nie znałam drogi, ale ściągnięcie sobie
planu na telefon było dobrym pomysłem. Zapatrzona w szklany ekranik,
niechcący kogoś potrąciłam.
— Przepraszam — wymamrotałam cicho, że chyba normalnych człowiek by tego nie usłyszał.
Nawet nie spoglądając w stronę chłopaka, bo tak sądziłam po butach,
ruszyłam do przodu. Czułam piekielne gorąco na twarzy, ech cholerne
gorąco. Chciałam wtedy cofnąć czas i przedstawić się, zaśmiać i
przeprosić ze szczerym uśmiechem na twarzy. Cóż, niestety nikt na
świecie nie mógł tego zrobić. Przyśpieszyłam kroku, poprawiając pasek
skórzanej torby na ramieniu. Zeszłam po schodach, szukając odpowiedniego
korytarza i oczywiście przy tym stołówki. Nie trwało to długo, bo
znalazłam je bardzo szybko. Przy wejściu do stołówki nie kręciło się
dużo osób, na szczęście. Przed wejściem do pomieszczenia weszłam na
Twittera i napisałam tweeta.
"LUDZIE, LUDZIE. DLACZEGO TO ŻYCIE JEST TAK BEZNADZIEJNE?"
Po napisaniu tej, jakże krótkiej wiadomości, natychmiast schowałam
telefon to kieszeni jeansów, a okulary założyłam na głowę, modląc się,
żeby makijaż starannie zakrył wory. Weszłam do sali, razem za jakąś
dziewczyną o jasnych włosach. Zostawiłam torbę na pustym stoliku w kącie
sali. Podeszłam do blatu, gdzie (na pewno) miła pani nałożyła mi
sałatki i dała soczek w kartoniku do popicia. Wróciłam na wcześniej
zajęte miejsce, obserwując ludzi i zastanawiając się, jaka będzie moja
klasa. Wybrałam najmniej liczną klasę, z już wiadomych powodów.
Nienawidziłam tłumów, przerażały mnie. Jestem aspołeczna, dziękuję. W
kieszeni kurtki wymacałam lizaka. Popatrzyłam się na sałatkę. Za nic nie
chciałam zepsuć smaku łakocia smakiem tej sałatki, więc lizaczek musiał
trochę poczekać. Słuchałam uważnie rozmów innych, oczywiście
dyskretnie, żeby nie wyjść na wścibską. Wydawało mi się, że wszystko się
dłuży, a chęć wyskoczenia z okna szybko rosła. Dzień był... nudny.
Każda chwila mijała tak samo. Poczynając od chęci wreszcie zasmakowania
tego lizaka o ukochanym smaku, przechodząc przez prawie wyjmowanie
telefonu, kończąc na gotowości zadźgania się ołówkiem. Skończenie
sałatki powitałam z wielką radością. Wyszłam z pomieszczenia, przedtem
odstawiając tackę, a potem z głównego budynku. Założyłam na uszy
słuchawki, a na nos okulary. Usiadłam na murku, wyjmując telefon.
Odkryłam, że mam jeszcze jednego lizaka w torbie. Szybko ogarnęłam
wszelkie sprawy na swoich blogach i znów napisałam na Twitterze.
"Mówią, że trzeba korzystać z życia, bo jest tylko jedno. Tak... ale bez drugiej osoby korzystanie z życia jest bez sensu."
Cóż, czasami miałam wenę na pisanie o życiu. Dlaczego? Bo czasami zaczynałam dzień wspomnieniem z moją mamą.
— Dlaczego dobrzy ludzie odchodzą tak szybko? — spytałam kiedyś mamę.
— A jakie kwiaty zrywasz, idąc do ogrodu? Te najpiękniejsze. — odparła mama.
Patrzyłam się na drzewa, których liście lekko powiewały na lekkim
wietrze. W ręce trzymałam dwa lizaki, wspominałam. Nie przeszkadzał mi
fakt, że muzyka się skończyła, że zaczyna robić się coraz zimniej.
Dopiero z transu wyrwało mnie chrząknięcie. Uniosłam wzrok.
— Dasz jednego? — osoba wskazała na lizaki.
<Ktoś?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz