Ten sobotni, chłodny poranek zapowiadał się być całkiem przyjemny. Jak zwykle obudził mnie mój pies, z którym krótko po 7 wyszłam na spacer. Tym razem udało mu się nie taranować każdej osoby jaką był w stanie dostrzec. Zahaczyłam o stajnię, gdzie przywitałam się z Bakalią - izabelowatą klaczą nieprzeciętnej urody, na której ostatnimi czasy jeżdżę. Biedaczka w młodości zraniła się w nogę i pozostała u niej niewielka narośl blisko pęciny, przez co mimo wielkiego potencjału nie może skakać.Gdy wygłaskałam kobyłkę kontynuowałam spacer. Nim się obejrzałam minęło już 50 minut od kiedy wyszłam z Dymitrem z dormitorium. Korzystając z chwili, że nie było wokół zbyt dużo ludzi poćwiczyłam z nim podstawowe komendy, a na koniec nagrodziłam go zabawą. Do pokoju wróciłam parę minut po ósmej. Borzoi po zaspokojeniu głodu i pragnienia położył się w swoim legowisku. Ja również zjadłam śniadanie. Gdy wchłonęłam już dwa tosty z jednym z moich ulubionych serów, cheddarem i wypiłam kubek gorącej herbaty "Lady Grey", postanowiłam ponownie przejść się do stajni (tym razem na trening). Przebrana "na jeźdźca" opuściłam pokój i skierowałam się do celu mojej podróży. Niestety po drodze, jakimś magicznym trafem potknęłam się o "niewidzialny kamień", lub "nieistniejącą rozwiązaną sznurówkę" i wylądowałam na jakimś bogu ducha winnym blondynie, który akuratnie siedział nad książkami.
- Z bliska wyglądasz jeszcze ładniej - usłyszałam.
Zerwałam się błyskawicznie na równe nogi i cała czerwona przeprosiłam chłopaka za zaistniałą sytuację.
Simon?
- Z bliska wyglądasz jeszcze ładniej - usłyszałam.
Zerwałam się błyskawicznie na równe nogi i cała czerwona przeprosiłam chłopaka za zaistniałą sytuację.
Simon?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz