wtorek, 9 lutego 2016

Od Rosemary

Ostatnia lekcja dłużyła mi się tego dnia jak nigdy wcześniej. Z wyczekiwaniem śledziłam wzrokiem smętnie przemieszczającą się po tarczy zegara wskazówkę. 5 minut i 23 sekundy… 22… 21… 20… Oderwałam się na chwilę od urządzenia, aby zapisać podyktowane przez profesora Odella zadanie domowe. Moim zdaniem nie należało do trudniejszych, jednak dramatyczny jęk klasy uświadomił mi, że mam nieco odmienne zdanie. No tak, ja mogłabym zdawać już francuski na poziomie B2, jednak większość klasy, żeby nie powiedzieć, że wszyscy przerabiali dopiero A2. To nie tak, że jestem niesamowicie zdolna, bo nie jestem, ale wystarczy mieć prywatne lekcje z Madame Bridott. Ona skutecznie mobilizuje uczniów do nauki. Nagle zadzwonił dzwonek. Rozradowana tym faktem poderwałam się z miejsca, czym nieco zdenerwowałam profesora od francuskiego.
- Panno Stark – zwrócił się do mnie oschłym tonem – lekcję kończę ja. Nie dzwonek.
Nieco skrępowana naganą nauczyciela usiadłam na krześle i wbiłam wzrok w niezmiernie interesującą ławkę, aby za wszelką cenę uniknąć wzroku profesora i reszty uczniów. Czułam na sobie ich spojrzenia. Nie należałam do klasowych odludków, czy popychadeł, ale nie cieszyłam się również popularnością i mogę bez wahania stwierdzić, że niektórzy w klasie mnie wręcz nie lubili. Profesor Odell skończył lekcję i odniosłam wrażenie, że patrzył na mnie, gdy mówił, że możemy się spakować i wyjść. Gdy wszystkie książki, zeszyt i inne przybory szkolne wylądowały w mojej torbie powoli wstałam z krzesła i jako ostatnia skierowałam się do wyjścia z klasy. Gdy przekroczyłam próg pomieszczenia ruszyłam biegiem w kierunku mojego dormitorium. Zdyszana wparowała z hukiem do pokoju. Dymitry, który aktualnie ucinał sobie popołudniową drzemkę zerwał się nagle i szczeknął cicho zaskoczony. Uspokoiłam psa i podbiegłam do szafy, z której wyjęłam swój standardowy strój do jazdy konnej (czarne bryczesy, równie czarny polar, długie skarpety, sztyblety i czapsy), który zaczęłam w pośpiechu zakładać. Następnie założyłam mojemu borzojowi obrożę i przypięłam smycz. Razem z psiskiem wybiegłam z pokoju. Kask, bat i rękawiczki zostawiłam w stajni, żeby nie musieć taszczyć całego tego sprzętu przez całą Akademię. Postanowiłam dobiec do stajni truchtem. Z moją kondycją nie było najgorzej, więc nie było to dla mnie większym wyzwaniem. Gdy byłam już jakieś 150 metrów od stajni przyspieszyłam nieco, co jak później się okazało nie należało do najmądrzejszych pomysłów. Chart rosyjski biegnący u mego boku niezmiernie uradował się wizją szaleńczego biegu. Gdy zorientowałam się co się dzieje było za późno. Smycz na której końcu był Dymitry wyrwała mi się z ręki, zaś pies poleciał dalej na nieszczęście taranując jakiegoś jegomościa. Przerażona podbiegłam do ofiary „ataku”.
- Niezmiernie cię przepraszam – słowa ledwo co wydobywały się z mojego, ściśniętego strachem, gardła – Czy nic ci się nie stało? Naprawdę bardzo mi wstyd.
Mój pies nie wiadomo czemu skakał rozradowany wokół potrąconego przez siebie chłopaka i szczekał wesoło. Ten zaś, nieco zdziwiony zaistniałą sytuacją patrzył to na charta, to na mnie.

Ktoś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Theme by Bełt