Uśmiechnąłem się szeroko na samo wspomnienie nocnej imprezy - a przynajmniej tej części, którą dość dobrze pamiętałam. Uch, a z jakim trudem wstałem następnego poranka! Przez całe moje ciało przeszedł zimny dreszcz na samo wspomnienie wszystkich trudów tamtego dnia! Każdą czynność prawie musiałem poprzedzić długim marudzeniem i jękami, a wyprawa po schodach z powrotem do swojego pokoju przypominała bardziej zdobywanie Mount Everestu, niż pokonanie kilkunastu stopni. A z jakim zdziwieniem przyjąłem fakt, że obudziłem się w obcym łóżku - tym bardziej, że należało ono do Niki. Sporo czasu zajęło mi potem przepraszanie dziewczyny, ale z ulgą przyjąłem fakt, że nie robiła mi wyrzutów ani nic.
- Bro, co ty na to, żeby wybrać się dzisiaj na salę gimnastyczną? Przydałoby Ci się trochę ruchu, artysto ty mój - zaproponował w pewnym momencie przyjaciel, wygodnie rozsiadając się na trawie.
- No tak, kości mi jeszcze zardzewieją - przewróciłem oczami. - I co ja bym niby bez ciebie zrobił?
- Oj, kiepsko by z tobą było - stwierdził, próbując przybrać poważną minę, co w połączeniu z twarzą umorusaną sosem i oczami aż skrzącymi się radością, dawało komiczny wręcz efekt.
- Żeś się ubrudził braciszku kochany - wyjąłem z kieszeni chusteczkę i starłem prędko ślady z jego policzków. - Ale właściwie, to możemy się przejść, czemu by nie.
- Lecimy zatem! - krzyknął wesoło, dojadając swojego kebaba.
- Naprawdę go pomieściłeś, kurduplu kochany! - zaśmiałem się, klepiąc go po plecach. - Ale jesteś pewien, że po takiej wyżerce możesz biegać i tak dalej?
- Pff, jakby to był szczyt moich możliwości - prychnął.
- Nigdy nie założę się z tobą, jeśli w razie mojej przegranej będę musiał kupić ci jedzenia do syta - stwierdziłem, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- No wiesz co - burknął z pretensją.
- Dobra, dobra, chodź już, żarłoku jeden - zaśmiałem się i zacząłem iść w stronę szkoły. Ches po chwili zrównał ze mną krok, a po drodze obaj wyrzuciliśmy opakowania po kebabach.
- Trzeba tu będzie kiedyś jeszcze zajść - rzucił tęsknie chłopak. - Bo ledwo o nich pomyślę, znowu głodny jestem...
- Niedługo wrócimy - obiecałem mu, tarmosząc lekko włosy przyjaciela.
- No ja myślę! - mruknął, przeciągając się.
- Dobra, bo i ja zgłodnieję - pokręciłem głową. - Ech, z tobą to dopiero jest...
- I tak wiem, że mnie kochasz - wyszczerzył się.
- No przecież, bro - przyznałem z szerokim uśmiechem, rozkładając szeroko ramiona.
***
W sali gimnastycznej panował - jak zwykle zresztą - przyjemny rozgardiasz. Jedna grupa, składająca się na kilkanaście dziewczyn, grała w piłkę ręczną, drugą połowę boiska okupowali zaś chłopaki z SKS, mieli najwyraźniej mecz koszykówki. Równocześnie, mały, wolny skrawek okupował jakiś wysoki chłopak i towarzysząca mu dziewczyna podobnego wzrostu - grali również w koszykówkę, chociaż wyraźnie dało się zobaczyć, że był do mecz jednostronny - chłopak raz za razem zdobywał kolejne punkty, a jego wypompowana towarzyszka stała na obronie, chociaż udawało jej się tylko czasem zatrzymać przyjaciela. Mimo wszystko, oboje wydawali się być naprawdę zadowoleni.
- Chodź, zapytamy dziewczyn, czy nas przyjmą - wyszczerzył się Ches, ciągnąc mnie za sobą. Przewróciłem oczami, ale podążyłem za nim.
- Hejo! - krzyknąłem do stojącej najbliżej, która akurat miała wybijać piłkę. - Możemy się przyłączyć? Czy to jakiś trening?
- Nie, tak jakoś wyszło - wzruszyła ramionami. - Nie wolicie kosza?
- Może później - wzruszyłem ramionami. - To jak?
- Okey, będziecie z zielonymi - wskazała na grupę w koszulkach owego koloru. - Właźcie od razu, was się rozróżni bez problemu.
Zaskoczony nieco, z jaką łatwością wszystko poszło, razem z przyjacielem wszedłem na pole, zajmując miejsce. Gra okazała się być rzeczywiście bardziej dla zabawy, acz całkiem przyjemna - koniec końców, nasza drużyna wygrała.
- Bro, bro! - krzyknął wesoło Ches, skacząc w moją stronę.
- Piękny był ten twój ostatni rzut - zaśmiałem się, klepiąc przyjaciela po głowie.
- No - przyznał, wyraźnie zadowolony. - Chociaż dość bolesny.
- Ląduj na nogach, nie tyłku - poradziłem ze śmiechem.
- To nie takie proste! - krzyknął, nieco naburmuszony.
- No już, już, nie bocz się - trąciłem go w ramię, siadając ciężko na ławce. - Ugh, jestem wypompowany... i głodny.
- Chodźmy na kebaba!
- Zaraz będzie obiad - przypomniałem mu, patrząc na zegar. - Pójdziemy najwyżej za jakiś czas, nie chce mi się iść aż do tamtej budki.
- Leń - skwitował.
- Możesz mnie tam zanieść, wtedy zjem - zaproponowałem więc.
- Okey! - wstał szybko. Wulkan energii!
W tym momencie jednak zadzwonił mój telefon.
- Poczekaj chwilę - mruknąłem, wyjmując aparat. Spojrzałem na kontakt - ciocia Eva. Zmarszczyłem brwi. O co może chodzić? Mieszkała za oceanem i kontakt mieliśmy naprawdę sporadyczny.
- Halo? - odebrałem.
- Michael? - usłyszałem. - Ależ ci się głos zmienił! Ile ty już?
- Dziewiętnasty roczek leci, ciociu.
- A pomyśleć, że kiedy cię ostatnio widziałam, to byłeś małym berbeciem, który dopiero co poszedł do szkoły! Jak ten czas leci...
- No a jak tam u cioci? Wszystko dobrze?
- Och, jak najbardziej, kochany, stara bieda, ale nie narzekam, jaki sens w końcu, prawda? No, ale wróciłam do Niemiec, mówiła ci mama?
- Coś może wspominała - potaknąłem, usiłując sobie przypomnieć. - Ostatnio dość zalatany jestem.
- Ach, no tak, ty w liceum przecież, nauka i te obowiązki...
Mimowolnie uśmiechnąłem się.
- Nie jest tak źle - stwierdziłem. - Chociaż trochę tęsknię.
- Rozumiem cię, rozumiem doskonale... dopiero co wróciłam do domu, a już kolejna przeprowadzka. A myślałam, że trochę dłużej zabawię w Niemczech...
- Znowu do Ameryki?
- Nie, bliżej trochę, Irlandia Północna, mam półroczny kontrakt.
- O, no to ciocia u mnie jest! - stwierdziłem.
- No wiem! Ale nie damy rady raczej się za często widywać, bo ja praca, ty szkoła, a ja będę daleko od tego waszego Green Heels... no ale rozgadałam się znowu, a ty pewnie zajęty.
- Nie, nie, cieszę się, że ciocia dzwoni.
- No widzisz, ale ja bym się z tobą zobaczyła chętnie, bo sama to nie przyjechałam... a bo wyszło tak też, że jestem tu na tydzień póki co, załatwić jakieś pilne sprawy, wracam na miesiąc do siebie i dopiero znowu do Irlandii na dłużej.
- Więc? - zapytałem, nieco skonsternowany.
- Masz może chwilkę? Przyszedłbyś pod stację? Zaraz wysiadam przy was, bo coś muszę dostarczyć pilnego...
- Hm... - mruknąłem. Cóż, najwyżej jednak pójdziemy na te kebaby. - Jasne, ciociu. Ale zdąży ciocia potem ze wszystkim?
- Ach, nie martw się, zostawię coś i za godzinkę mam akurat kolejny pociąg.
- Będę za piętnaście minut - obiecałem.
- Zatem będę czekać!
- Do widzenia, ciociu - rozłączyłem się i schowałem telefon do torby.
- Co jest, bro? - zapytał Ches, przyglądając mi się.
- Dzwoniła ciotka - mruknąłem. - Przyjechała do Irlandii i podobno zaraz będzie na stacji, żeby mi coś przekazać, więc się zbieram. Też idziesz?
- Czemu nie! - zgodził się.
- No to prędko, bo zaraz będzie - ponagliłem go i zabrałem rzeczy, wychodząc z sali.
***
Nieco zdyszani, dotarliśmy w końcu na stację.
- Dobra...teraz ją tylko znaleźć - mruknąłem, rozglądając się po pasażerach, którzy włóczyli się po peronie.
- Kogo szukać?
- Wysoka kobieta, zapewne we fioletowym kapeluszu - wytłumaczyłem. - Uwielbia prezentować swoją oryginalność i sama szyje sobie ubrania. Kiedyś miała aspiracje, żeby zostać projektantką mody, ale jakoś tak wyszło, że została przedstawicielką jakiejś większej firmy... i kiedy tylko nie musi wciskać się w eleganckie stroje, zakłada to, co sobie stworzyła. A odkąd pamiętam ,stałym elementem jej garderoby jest fioletowy,wysoki kapelusz.
- Jak ten? - chłopak skinął głową w stronę jednak z ławek. Podążyłem za jego wzrokiem.
- Dokładnie, chodź! Ciociu, jestem! - krzyknąłem, przedzierając się przez tłum. Ta, słynna na całą familię ze swego doskonałego słuchu, odwróciła się i wstała, łapiąc Chesa za ramiona.
- Ależ ty wyrosłeś, kochanieńki, nie poznałabym cię, gdybyś nie podszedł.
- Huh...znaczy, proszę pani, bo ja... - wybąkał przyjaciel.
- Dzień dobry, ciociu, dawno się nie widzieliśmy - uśmiechnąłem się.
- Michael? - spojrzała na mnie badawczo spod swoich okularów w złotych oprawkach. - Na niebiosa, ależ ty się zmieniłeś!
- Dwanaście lat robi swoje - stwierdziłem, przytulając lekko kobietę.
- No, niestety - uśmiechnęła się, kręcąc głową. - Starość nie radość... ale co zrobiłeś ze swoimi włosami? Za berbecia miałeś złote loczki, zupełnie jak moja droga siostra!
- Powiedzmy, że w odpowiednich warunkach nadal je mam - mruknąłem wymijająco. - Ale długa historia.
- No tak, tak, a czas goni, ja zaraz muszę wsiadać! - przypomniała sobie. - Dobrze, nie będziemy się już bawić w zgadywanki. Oto to cenny pakunek do odebrania - wskazała na rząd walizek.
- Ciociu - mruknąłem z zakłopotaniem, drapiąc się ręką po karku. - Ja mieszkam w akademiku, a nie...
- Och, ależ nie, spokojnie, to moje rzeczy! - zaśmiała się. - No już, kochanie, przywitaj się z bratem.
Chwila.
Że co?!
Zza rzędu walizek wyjrzała jednak ku mnie buzia Mariś. Mała roześmiała się i wstała, kładąc rączki pod boki.
- Hej, braciszku - przywitała się. - Przyjechałam w odwiedziny, jak widzisz!
- Całą drogę pytała tylko, czy daleko jeszcze do jej Misia - zaśmiała się. - No, chłopcy, pomoglibyście mi tylko z walizkami? Ciężko to samej taszczyć...
- Mariś - mruknąłem, całkowicie ogłuszony. - Co ty tu robisz? A szkoła?
- Mama mi pozwoliła, bo miałam dobre oceny - stwierdziła rezolutnie.
- Nie wnikam, jakim cudem przekonałaś wszystkich... - z paniką spojrzałem na ciocię. - Oni wiedzą, prawda?
- Och, oczywiście! - przytaknęła gorliwie. - Ale za niedługo weekend, a w Niemczech też trochę przerwy, bo świąt trochę będzie, więc dwa dni może opuścić, bystre dziecko, nadrobi, a jak tęskniła!
- C-ches - wyjąkałem, patrząc na chłopaka - to Mariś, moja młodsza siostra. Mariś, to Czeslav, mój przyjaciel, dzielimy razem pokój w akademiku.
- Przecież pisałeś, że mieszkasz sam, tylko z Immi! - zaprzeczyła żywo.
- Aaa... było parę takich zmian, długa historia - pochyliłem się i mocno przytuliłem siostrę. - Tęskniłem, szkrabie.
- No ja myślę - mruknęła, potrząsając warkoczykami.
- To my cioci pomożemy teraz z bagażami... - stwierdziłem, łapiąc walizę. - Ten pociąg?
- Tak, tak, dziękuję...
Z Chesem jakoś zdołaliśmy szybko uporać się z bagażami i ciocia pożegnała nas, wsiadając do odjeżdżającego już pociągu.
- Do zobaczenia za tydzień! - pomachała, kiedy pojazd zaczął już sunąć wolno po torach, z każdą chwilą nabierając prędkości. Wciąż ogłuszony, spojrzałem najpierw na siostrę, potem na Chesa.
< Braciszku? >
- Bro, co ty na to, żeby wybrać się dzisiaj na salę gimnastyczną? Przydałoby Ci się trochę ruchu, artysto ty mój - zaproponował w pewnym momencie przyjaciel, wygodnie rozsiadając się na trawie.
- No tak, kości mi jeszcze zardzewieją - przewróciłem oczami. - I co ja bym niby bez ciebie zrobił?
- Oj, kiepsko by z tobą było - stwierdził, próbując przybrać poważną minę, co w połączeniu z twarzą umorusaną sosem i oczami aż skrzącymi się radością, dawało komiczny wręcz efekt.
- Żeś się ubrudził braciszku kochany - wyjąłem z kieszeni chusteczkę i starłem prędko ślady z jego policzków. - Ale właściwie, to możemy się przejść, czemu by nie.
- Lecimy zatem! - krzyknął wesoło, dojadając swojego kebaba.
- Naprawdę go pomieściłeś, kurduplu kochany! - zaśmiałem się, klepiąc go po plecach. - Ale jesteś pewien, że po takiej wyżerce możesz biegać i tak dalej?
- Pff, jakby to był szczyt moich możliwości - prychnął.
- Nigdy nie założę się z tobą, jeśli w razie mojej przegranej będę musiał kupić ci jedzenia do syta - stwierdziłem, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- No wiesz co - burknął z pretensją.
- Dobra, dobra, chodź już, żarłoku jeden - zaśmiałem się i zacząłem iść w stronę szkoły. Ches po chwili zrównał ze mną krok, a po drodze obaj wyrzuciliśmy opakowania po kebabach.
- Trzeba tu będzie kiedyś jeszcze zajść - rzucił tęsknie chłopak. - Bo ledwo o nich pomyślę, znowu głodny jestem...
- Niedługo wrócimy - obiecałem mu, tarmosząc lekko włosy przyjaciela.
- No ja myślę! - mruknął, przeciągając się.
- Dobra, bo i ja zgłodnieję - pokręciłem głową. - Ech, z tobą to dopiero jest...
- I tak wiem, że mnie kochasz - wyszczerzył się.
- No przecież, bro - przyznałem z szerokim uśmiechem, rozkładając szeroko ramiona.
***
W sali gimnastycznej panował - jak zwykle zresztą - przyjemny rozgardiasz. Jedna grupa, składająca się na kilkanaście dziewczyn, grała w piłkę ręczną, drugą połowę boiska okupowali zaś chłopaki z SKS, mieli najwyraźniej mecz koszykówki. Równocześnie, mały, wolny skrawek okupował jakiś wysoki chłopak i towarzysząca mu dziewczyna podobnego wzrostu - grali również w koszykówkę, chociaż wyraźnie dało się zobaczyć, że był do mecz jednostronny - chłopak raz za razem zdobywał kolejne punkty, a jego wypompowana towarzyszka stała na obronie, chociaż udawało jej się tylko czasem zatrzymać przyjaciela. Mimo wszystko, oboje wydawali się być naprawdę zadowoleni.
- Chodź, zapytamy dziewczyn, czy nas przyjmą - wyszczerzył się Ches, ciągnąc mnie za sobą. Przewróciłem oczami, ale podążyłem za nim.
- Hejo! - krzyknąłem do stojącej najbliżej, która akurat miała wybijać piłkę. - Możemy się przyłączyć? Czy to jakiś trening?
- Nie, tak jakoś wyszło - wzruszyła ramionami. - Nie wolicie kosza?
- Może później - wzruszyłem ramionami. - To jak?
- Okey, będziecie z zielonymi - wskazała na grupę w koszulkach owego koloru. - Właźcie od razu, was się rozróżni bez problemu.
Zaskoczony nieco, z jaką łatwością wszystko poszło, razem z przyjacielem wszedłem na pole, zajmując miejsce. Gra okazała się być rzeczywiście bardziej dla zabawy, acz całkiem przyjemna - koniec końców, nasza drużyna wygrała.
- Bro, bro! - krzyknął wesoło Ches, skacząc w moją stronę.
- Piękny był ten twój ostatni rzut - zaśmiałem się, klepiąc przyjaciela po głowie.
- No - przyznał, wyraźnie zadowolony. - Chociaż dość bolesny.
- Ląduj na nogach, nie tyłku - poradziłem ze śmiechem.
- To nie takie proste! - krzyknął, nieco naburmuszony.
- No już, już, nie bocz się - trąciłem go w ramię, siadając ciężko na ławce. - Ugh, jestem wypompowany... i głodny.
- Chodźmy na kebaba!
- Zaraz będzie obiad - przypomniałem mu, patrząc na zegar. - Pójdziemy najwyżej za jakiś czas, nie chce mi się iść aż do tamtej budki.
- Leń - skwitował.
- Możesz mnie tam zanieść, wtedy zjem - zaproponowałem więc.
- Okey! - wstał szybko. Wulkan energii!
W tym momencie jednak zadzwonił mój telefon.
- Poczekaj chwilę - mruknąłem, wyjmując aparat. Spojrzałem na kontakt - ciocia Eva. Zmarszczyłem brwi. O co może chodzić? Mieszkała za oceanem i kontakt mieliśmy naprawdę sporadyczny.
- Halo? - odebrałem.
- Michael? - usłyszałem. - Ależ ci się głos zmienił! Ile ty już?
- Dziewiętnasty roczek leci, ciociu.
- A pomyśleć, że kiedy cię ostatnio widziałam, to byłeś małym berbeciem, który dopiero co poszedł do szkoły! Jak ten czas leci...
- No a jak tam u cioci? Wszystko dobrze?
- Och, jak najbardziej, kochany, stara bieda, ale nie narzekam, jaki sens w końcu, prawda? No, ale wróciłam do Niemiec, mówiła ci mama?
- Coś może wspominała - potaknąłem, usiłując sobie przypomnieć. - Ostatnio dość zalatany jestem.
- Ach, no tak, ty w liceum przecież, nauka i te obowiązki...
Mimowolnie uśmiechnąłem się.
- Nie jest tak źle - stwierdziłem. - Chociaż trochę tęsknię.
- Rozumiem cię, rozumiem doskonale... dopiero co wróciłam do domu, a już kolejna przeprowadzka. A myślałam, że trochę dłużej zabawię w Niemczech...
- Znowu do Ameryki?
- Nie, bliżej trochę, Irlandia Północna, mam półroczny kontrakt.
- O, no to ciocia u mnie jest! - stwierdziłem.
- No wiem! Ale nie damy rady raczej się za często widywać, bo ja praca, ty szkoła, a ja będę daleko od tego waszego Green Heels... no ale rozgadałam się znowu, a ty pewnie zajęty.
- Nie, nie, cieszę się, że ciocia dzwoni.
- No widzisz, ale ja bym się z tobą zobaczyła chętnie, bo sama to nie przyjechałam... a bo wyszło tak też, że jestem tu na tydzień póki co, załatwić jakieś pilne sprawy, wracam na miesiąc do siebie i dopiero znowu do Irlandii na dłużej.
- Więc? - zapytałem, nieco skonsternowany.
- Masz może chwilkę? Przyszedłbyś pod stację? Zaraz wysiadam przy was, bo coś muszę dostarczyć pilnego...
- Hm... - mruknąłem. Cóż, najwyżej jednak pójdziemy na te kebaby. - Jasne, ciociu. Ale zdąży ciocia potem ze wszystkim?
- Ach, nie martw się, zostawię coś i za godzinkę mam akurat kolejny pociąg.
- Będę za piętnaście minut - obiecałem.
- Zatem będę czekać!
- Do widzenia, ciociu - rozłączyłem się i schowałem telefon do torby.
- Co jest, bro? - zapytał Ches, przyglądając mi się.
- Dzwoniła ciotka - mruknąłem. - Przyjechała do Irlandii i podobno zaraz będzie na stacji, żeby mi coś przekazać, więc się zbieram. Też idziesz?
- Czemu nie! - zgodził się.
- No to prędko, bo zaraz będzie - ponagliłem go i zabrałem rzeczy, wychodząc z sali.
***
Nieco zdyszani, dotarliśmy w końcu na stację.
- Dobra...teraz ją tylko znaleźć - mruknąłem, rozglądając się po pasażerach, którzy włóczyli się po peronie.
- Kogo szukać?
- Wysoka kobieta, zapewne we fioletowym kapeluszu - wytłumaczyłem. - Uwielbia prezentować swoją oryginalność i sama szyje sobie ubrania. Kiedyś miała aspiracje, żeby zostać projektantką mody, ale jakoś tak wyszło, że została przedstawicielką jakiejś większej firmy... i kiedy tylko nie musi wciskać się w eleganckie stroje, zakłada to, co sobie stworzyła. A odkąd pamiętam ,stałym elementem jej garderoby jest fioletowy,wysoki kapelusz.
- Jak ten? - chłopak skinął głową w stronę jednak z ławek. Podążyłem za jego wzrokiem.
- Dokładnie, chodź! Ciociu, jestem! - krzyknąłem, przedzierając się przez tłum. Ta, słynna na całą familię ze swego doskonałego słuchu, odwróciła się i wstała, łapiąc Chesa za ramiona.
- Ależ ty wyrosłeś, kochanieńki, nie poznałabym cię, gdybyś nie podszedł.
- Huh...znaczy, proszę pani, bo ja... - wybąkał przyjaciel.
- Dzień dobry, ciociu, dawno się nie widzieliśmy - uśmiechnąłem się.
- Michael? - spojrzała na mnie badawczo spod swoich okularów w złotych oprawkach. - Na niebiosa, ależ ty się zmieniłeś!
- Dwanaście lat robi swoje - stwierdziłem, przytulając lekko kobietę.
- No, niestety - uśmiechnęła się, kręcąc głową. - Starość nie radość... ale co zrobiłeś ze swoimi włosami? Za berbecia miałeś złote loczki, zupełnie jak moja droga siostra!
- Powiedzmy, że w odpowiednich warunkach nadal je mam - mruknąłem wymijająco. - Ale długa historia.
- No tak, tak, a czas goni, ja zaraz muszę wsiadać! - przypomniała sobie. - Dobrze, nie będziemy się już bawić w zgadywanki. Oto to cenny pakunek do odebrania - wskazała na rząd walizek.
- Ciociu - mruknąłem z zakłopotaniem, drapiąc się ręką po karku. - Ja mieszkam w akademiku, a nie...
- Och, ależ nie, spokojnie, to moje rzeczy! - zaśmiała się. - No już, kochanie, przywitaj się z bratem.
Chwila.
Że co?!
Zza rzędu walizek wyjrzała jednak ku mnie buzia Mariś. Mała roześmiała się i wstała, kładąc rączki pod boki.
- Hej, braciszku - przywitała się. - Przyjechałam w odwiedziny, jak widzisz!
- Całą drogę pytała tylko, czy daleko jeszcze do jej Misia - zaśmiała się. - No, chłopcy, pomoglibyście mi tylko z walizkami? Ciężko to samej taszczyć...
- Mariś - mruknąłem, całkowicie ogłuszony. - Co ty tu robisz? A szkoła?
- Mama mi pozwoliła, bo miałam dobre oceny - stwierdziła rezolutnie.
- Nie wnikam, jakim cudem przekonałaś wszystkich... - z paniką spojrzałem na ciocię. - Oni wiedzą, prawda?
- Och, oczywiście! - przytaknęła gorliwie. - Ale za niedługo weekend, a w Niemczech też trochę przerwy, bo świąt trochę będzie, więc dwa dni może opuścić, bystre dziecko, nadrobi, a jak tęskniła!
- C-ches - wyjąkałem, patrząc na chłopaka - to Mariś, moja młodsza siostra. Mariś, to Czeslav, mój przyjaciel, dzielimy razem pokój w akademiku.
- Przecież pisałeś, że mieszkasz sam, tylko z Immi! - zaprzeczyła żywo.
- Aaa... było parę takich zmian, długa historia - pochyliłem się i mocno przytuliłem siostrę. - Tęskniłem, szkrabie.
- No ja myślę - mruknęła, potrząsając warkoczykami.
- To my cioci pomożemy teraz z bagażami... - stwierdziłem, łapiąc walizę. - Ten pociąg?
- Tak, tak, dziękuję...
Z Chesem jakoś zdołaliśmy szybko uporać się z bagażami i ciocia pożegnała nas, wsiadając do odjeżdżającego już pociągu.
- Do zobaczenia za tydzień! - pomachała, kiedy pojazd zaczął już sunąć wolno po torach, z każdą chwilą nabierając prędkości. Wciąż ogłuszony, spojrzałem najpierw na siostrę, potem na Chesa.
< Braciszku? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz