Zatrzymałem się gwałtownie. Czy ja na poważnie zostałem skazany na aż tak piekielne i straszne tortury? Ja pierd**ę. Nie wytrzymam z tym irytującym babsztylem. Nie odpowiadając na jej pożegnanie odwróciłem się napięcie i ruszyłem w kierunku mojego pokoju. Kiedy tylko dotarłem, do mojej jakże zacnej „dziury”, podszedłem do terrarium z moim wężem. Z szafki niżej wyjąłem mysz, oczywiście nie tak od razu. Najpierw trzeba było wykonać skomplikowaną operację, a mianowicie, trzeba było; otworzyć wieko od mini terrarium, gdzie je mniej więcej hodowałem, po czym złapać jednego z panikujących gryzoni. Po złapaniu szarpiącego się gryzonia, który widocznie próbował mnie ugryźć wsadziłem go do terrarium, gdzie znajdował się mój domowy drapieżnik. Po tej czynności zacząłem obserwować wszystko co się tam dzieje z dziwnym uśmieszkiem na ustach. Kiedy tylko kły zatopiły się w ciele myszy, tym samym ją uśmiercając i powodując wyciek szkarłatnej krwi, prychnąłem pogardliwie. Odsunąłem się od średniego rozmiaru królestwa węża i osunąłem się na łóżko. Począłem zastanawiać się po jaką cholerę ten babsztyl przyszedł wtedy do sali muzycznej, a ja sam byłem dla niej stosunkowo neutralny. Nie powinienem taki być. Ba! Nie chcę! Po chwili doszedłem do wniosku iż musiał to być mój zwykły kaprys. I tyle. Prychnąłem lekceważąco na samą myśl o dziewczynie. I pomyśleć, że ja muszę z nią współpracować. Cho.lera jasna. Jeszcze w schronisku… W sumie.. Nie będzie, aż tak źle. Zwierzęta mnie przeważnie lubią, tak więc nie będzie raczej jakiegoś większego problemu. Mam nadzieję , iż coś się stanie sierotce Alance… Byłoby zabawnie. Na samą myśl uśmiechnąłem się złowieszczo, jednak ten uśmiech szybko zszedł, gdyż zorientowałem się, że będzie tam masa innych osób. Trzeba będzie troszeczkę się zabawić w „miłego i grzecznego chłopca”. No cóż… Czasem tak bywa. Po chwili zdałem sobie sprawę, że jutrzejszego dnia ma być dość ważny sprawdzian z języka angielskiego, tak więc wstałam niespiesznie, po czym zabrałam się do dość krótkiej nauki, gdyż trwała jedynie pół godziny. Nie musiałem się zbytnio długo uczyć, ponieważ wszystko mi wchodzi niemal za pierwszym razem. Przeciągnąłem się leniwie, rzuciłem książki oraz długopis w kąt biurka, a potem postanowiłem, by pójść spać.
*Następny dzień*
Szkoła to wymysł szatana. A ta, to jego szczególne dzieło zaraz po chemii. Dzisiaj nie mogłem pójść na zajęcia SKS, gdyż musiałem odbyć mą karę wraz z dziwną waćpanną. Wolnym krokiem ruszyłem w kierunku głównego wyjścia, jednak po chwili poczułem jak ktoś wpada na mnie od tyłu. Spojrzałem przez ramię, by poznać twarz niezdarnej osoby. Kto mógłby to być, jak nie dziewoja Alana, która znając życie ponownie bujała w obłokach i ponownie na mnie wpadła.
- No proszę, proszę, kogo my tu mamy..? – Powiedziałem dość chłodnym tonem, jednocześnie unosząc brew.
Dziewczyna nie odpowiedziała, jedynie zmierzyła mnie zirytowanym wzrokiem. Wyminęła mnie i żwawym krokiem ruszyła przed siebie. Olałem to, nie obchodziło mnie jej dziecinne zachowanie, więc ruszyłem tym samym tempem, w tym samym kierunku. Kiedy tylko wyszedłem na zewnątrz spostrzegłem, że przed szkołą stał jakiś facet, który trzymał na smyczach 5 psów. Trzy dalmatyńczyki, Owczarka Niemieckiego i.. Bernardyna…? Zamrugałem parę razy oczami zaskoczony tym widokiem. Wokół owego mężczyzny zebrała się całkiem spora grupka gapiów, a sam nieznajomy co chwila patrzył się na zegarek. Wzruszyłem ramionami i już chciałem się wycofać, kiedy nagle nieznajomy krzyknął:
- Ej Ty!
Po tych dwóch słowach podbiegł do mnie, a psy razem z nim. Bernardyn zaczął ciężko sapać, kiedy do mnie dotarł, co z lekka mnie obrzydziło.
- Ren Cauther? – Spytał mężczyzna.
- Możliwe. – Odparłem nieufnie, mierząc nieznajomego badawczym wzrokiem.
Był on dosyć wysoki, jednak i tak go przewyższałem o parę centymetrów. Jego brązowe włosy masowo wychodziły spod kaptura kurtki. Wyglądał on na dosyć pozytywną osobę...
- Ah, to więc Ty masz pomagać w schronisku! – Nieznajomy rozpromienił się na twarzy. – Tak przy okazji jestem Peter Adamson. Będę mówił wam… A właśnie. Gdzie ta druga osoba? – Peter zaczął rozglądać się wokoło.
Po chwili doszła i druga osoba. Była nią nie kto inny, jak dziwna waćpanna. Wywróciłem oczami w geście pogardy, po czym odwróciłem wzrok.
- Już jestem. – Powiedziała tylko.
- Wspaniale! To chodźmy, zanim Florence się wkurzy… - Odpowiedział Peter, mocniej zaciskając palce na smyczach.
- Kim jest Florence? – Spytała niepewnie Alana.
- Oh. To tak jakby.. nasza szefowa. Dyrektora placówki. – Wyjaśnił pospiesznie mężczyzna. – A właśnie Ty jesteś Alana Benvood..?
Dziewczyna jedynie pokiwała głową na potwierdzenie swojej tożsamości. Ja nie reagowałem patrzyłem teraz na leżącego dalmatyńczyka, który natomiast przyglądał się mi.
- No to… chodźmy już. – Pospieszył nas Peter.
Pokiwaliśmy głowami, po czym zaczęliśmy podążać za mężczyzną. Jakoś tak w połowie drogi, czarnowłosa odezwała się:
Alana? I’m back! ;D
*Następny dzień*
Szkoła to wymysł szatana. A ta, to jego szczególne dzieło zaraz po chemii. Dzisiaj nie mogłem pójść na zajęcia SKS, gdyż musiałem odbyć mą karę wraz z dziwną waćpanną. Wolnym krokiem ruszyłem w kierunku głównego wyjścia, jednak po chwili poczułem jak ktoś wpada na mnie od tyłu. Spojrzałem przez ramię, by poznać twarz niezdarnej osoby. Kto mógłby to być, jak nie dziewoja Alana, która znając życie ponownie bujała w obłokach i ponownie na mnie wpadła.
- No proszę, proszę, kogo my tu mamy..? – Powiedziałem dość chłodnym tonem, jednocześnie unosząc brew.
Dziewczyna nie odpowiedziała, jedynie zmierzyła mnie zirytowanym wzrokiem. Wyminęła mnie i żwawym krokiem ruszyła przed siebie. Olałem to, nie obchodziło mnie jej dziecinne zachowanie, więc ruszyłem tym samym tempem, w tym samym kierunku. Kiedy tylko wyszedłem na zewnątrz spostrzegłem, że przed szkołą stał jakiś facet, który trzymał na smyczach 5 psów. Trzy dalmatyńczyki, Owczarka Niemieckiego i.. Bernardyna…? Zamrugałem parę razy oczami zaskoczony tym widokiem. Wokół owego mężczyzny zebrała się całkiem spora grupka gapiów, a sam nieznajomy co chwila patrzył się na zegarek. Wzruszyłem ramionami i już chciałem się wycofać, kiedy nagle nieznajomy krzyknął:
- Ej Ty!
Po tych dwóch słowach podbiegł do mnie, a psy razem z nim. Bernardyn zaczął ciężko sapać, kiedy do mnie dotarł, co z lekka mnie obrzydziło.
- Ren Cauther? – Spytał mężczyzna.
- Możliwe. – Odparłem nieufnie, mierząc nieznajomego badawczym wzrokiem.
Był on dosyć wysoki, jednak i tak go przewyższałem o parę centymetrów. Jego brązowe włosy masowo wychodziły spod kaptura kurtki. Wyglądał on na dosyć pozytywną osobę...
- Ah, to więc Ty masz pomagać w schronisku! – Nieznajomy rozpromienił się na twarzy. – Tak przy okazji jestem Peter Adamson. Będę mówił wam… A właśnie. Gdzie ta druga osoba? – Peter zaczął rozglądać się wokoło.
Po chwili doszła i druga osoba. Była nią nie kto inny, jak dziwna waćpanna. Wywróciłem oczami w geście pogardy, po czym odwróciłem wzrok.
- Już jestem. – Powiedziała tylko.
- Wspaniale! To chodźmy, zanim Florence się wkurzy… - Odpowiedział Peter, mocniej zaciskając palce na smyczach.
- Kim jest Florence? – Spytała niepewnie Alana.
- Oh. To tak jakby.. nasza szefowa. Dyrektora placówki. – Wyjaśnił pospiesznie mężczyzna. – A właśnie Ty jesteś Alana Benvood..?
Dziewczyna jedynie pokiwała głową na potwierdzenie swojej tożsamości. Ja nie reagowałem patrzyłem teraz na leżącego dalmatyńczyka, który natomiast przyglądał się mi.
- No to… chodźmy już. – Pospieszył nas Peter.
Pokiwaliśmy głowami, po czym zaczęliśmy podążać za mężczyzną. Jakoś tak w połowie drogi, czarnowłosa odezwała się:
Alana? I’m back! ;D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz