- Świetnie- warknęła prawdopodobnie jednym ze swoich najlepszych sarkastycznych głosów.- Masz książkę do historii?
W duchu cicho westchnąłem, usiłując przypomnieć sobie, co właściwie
skrywają czeluści mojego plecaka. Tak właściwie, to jakie lekcje w ogóle
miałem? Dobrą chwilę trwało, zanim nie przypomniałem sobie, że przecież
na tuż przed najdłuższą przerwą, musiałem pisać na tablicy jakieś daty.
Tak, chodziło na pewno o historię, więc i podręcznik do niej powinienem
mieć przy sobie, może i zeszyt się nawet znajdzie.
- Tak się składa, że mam- odparłem, ignorując sarkastyczny ton wypowiedzi dziewczyny.- Więc dzisiaj zostaniesz uratowana!
- Książę na białym koniu się znalazł- prychnęła, wyciągając rękę, z
której sposobu ułożenia - wewnętrzna strona skierowana w górę -
wywnioskowałem, iż chce, abym podał jej książkę. Niezrażony, uścisnąłem
lekko wyciągniętą dłoń.
- Michael, miło mi!
Spojrzała na mnie wyczekująco, jednak ona również milczała, zacięcie mierząc mnie spojrzeniem, które mogłoby kroić chleb.
- Anna- warknęła w końcu.
Uśmiechnąłem się szeroko, po czym w końcu puściłem jej dłoń, zaskakująco
ciepłą. Swoją chłodną postawą, częściowo nawet wyglądem, przypominała
mi Akashi'ego, tyle że w wydaniu żeńskim i nieco mniejszym. Byłem jednak
pewien, że zarówno ona, jak i on, kryją w sobie pokłady serdeczności.
Nawet kiedy patrzyła na mnie, jakbym irytował ją do granic możliwości,
jej oczy nie przypominały lodu. Albo ta sytuacja z rana, kiedy
przeganiała chłopaków dręczących kruki - mimo wszystko, jej motywy były
szlachetne, chociaż wykonanie dość... hm, brutalne? Z drugiej strony,
zastanowiłem się, jak sam bym zareagował, gdyby ktoś zaatakował Immi.
Albo, nie daj Boże, Marianne. Krew zawrzała mi w żyłach na samą myśl o
tym, że ktoś mógłby choć pchnąć mocniej te dwie kochane, nawet jeśli
momentami złośliwe istotki. Tak, zdecydowanie nie dziwiłem się reakcji
dziewczyny.
Zdjąłem z ramion znoszony już nieco plecak, muskając palcem zdjęcie
siostry ukryte w wewnętrznej kieszonce. W końcu natrafiłem na sporych
rozmiarów podręcznik, a także stojący obok niego zeszyt. Rzuciłem
wszystko na stół stojący obok i gestem wskazałem dziewczynie, by usiadła
na wolnym krześle. Przewróciła oczami, ale klapnęła lekko na siedzisko,
a ja po chwili przysunąłem sobie kolejne z pozapisywanymi, nieznanymi
mi imionami i obklejone jakimiś małymi obrazkami, podobnymi do tych,
jakie można znaleźć w paczkach chipsów. Najwyraźniej miało już swoje
lata, ale osobiście całkiem takie lubiłem. Ba, kiedyś nawet namalowałem
przynajmniej dwa obrazy, gdzie na główny plan wysuwały się właśnie takie
typowo szkolne meble. Nie pamiętałem już, o co dokładniej mi chodziło,
chyba o coś z końcem roku szkolnego i klasą, która opuszczała już na
zawsze ową placówkę, by podjąć edukację w nowym miejscu. Hm, chyba nawet
namalowałem je w przerwie, kiedy miałem pójść do liceum. Pamiętam, że
byłem wtedy dość przygnębiony po rozstaniu ze szkolnymi kolegami, z
którymi, mimo wszystko, zżyłem się dość mocno przez dziewięć lat. Rzecz
jasna, z częścią nadal utrzymywałem słaby kontakt, a kiedy jeszcze
mieszkałem w Niemczech, co jakiś czas się nawet spotykaliśmy, ale mimo
wszystko, kiedy zostaliśmy wrzuceni w wir nowych doświadczeń w liceum -
nowi znajomy, nawał nauki, coraz poważniejsze rozmyślania o przyszłości -
nasze relacje nieco się zatarły, a odkąd wyjechałem tutaj, brakowało mi
już tej bliskości, świadomości, że wystarczy przejść przez kilka
przecznic, by się spotkać w niektórymi. Ciężko przychodziło mi
utrzymywanie kontaktów na odległość, szczególnie gdy wynosiła ona ponad
1000 kilometrów! Abstrakcyjną rzeczą było dla mnie czasem, kiedy ja
przebywałem na wycieczce szkolnej w pobliżu rodzinnej wsi Zeithain i
musiałem kontaktować się za pomocą telefonu z rodziną, co więc, kiedy
dzielił nas ocean głęboki i szeroki.... Zdecydowanie byłem typem
domatora, z kiedy usłyszałem, że mam szansą na wyjazd jako stypendysta
do renomowanej szkoły w Irlandii, o mało nie pochorowałem się ze
szczęścia... i strachu. W życiu nie leciałem samolotem, nie płynąłem
statkiem, a wyjazd samochodem do stolicy, Berlina, był jak podróż do
innego świata. Zastanawiałem się nawet, czy nie zrezygnować, ale wujek
Hans w przymierzu z dziadziem, mając do pomocy skaczącą dookoła Mariś i
pokrzykującą wesoło z kuchni mamę, prędko wybił mi ten pomysł z głowy.
Wziąłem głęboki oddech i wypuściłem nabrane powietrze z cichym
westchnięciem, jak zwykle wtedy, kiedy orientowałem się, że znowu
odpłynąłem. Strzyknąłem palcami, powracając do rzeczywistości. O czym to
była mowa? Ach tak, wojny, chyba we Francji. Z początku, w gimnazjum,
nie przepadałem za tymi tematami, ale kiedy poczytałem o nich nieco
więcej i posłuchałem o nich na lekcjach pana Mitchella, zapałałem do
nich sympatią - mimo wszystko, okazały się być dość ciekawe, szczególnie
ich przebieg i przyczyny.
- No- zacząłem wertować strony książki w poszukiwaniu konkretnego
działu- to jak, Anna, gotowa? Walniemy pracę, że mucha nie siada,
zobaczysz!
< Anna? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz