Zajrzałem do stajni, rozglądając się uważnie po jasnym, nowoczesnym
wnętrzu. Przede mną rozpościerała się duża, oświetlona, głównie przed
sporej wielkości lampy zwieszające z sufitu pomalowanego na biało, a
podtrzymywanego przez solidne, drewniane belki. Naprzeciwko mnie
rozciągał się długi, wyłożony kostką korytarz, a po bokach - szerokie
boksy, zza których patrzyło na mnie kilkanaście dużych, ciemnych,
końskich oczu. Przyjemny, znany mi od maleńkości zapach słomy, którego
tak brakowało mi w Irlandii, wypełniał całe pomieszczenie. Nigdy
właściwie nie byłem jakoś bardzo wmieszany w całe to rolnicze życie -
kiedy trzeba było, jeździłem na pole i pomagałem przy gospodarce, ale
nie miałem z tym większego obycia i nie wiązałem z tym przyszłości, co
początkowo dziadek przyjął z pewnym rozczarowaniem, jednak wtedy z
jeszcze większą energią uczył mnie malarstwa, do czego absolutnie się
zapaliłem. Chciwie łowiłem każde jego słowo i śledziłem pociągnięcia
pędzlem, zaś w dniu dzisiejszym, szczególnie podczas po bytu w siedzibie
klubu sztuki, wpojone przez niego nauki często odbijały się echem w
mojej głowie. Warstwa farby na taki a taki kolor, by uzyskać taki z taki
efekt, przy malowaniu zachodów...
Rżenie konia tuż przy moim uchu wyrwało mnie z otępienia. Odruchowo
położyłem dłoń na chrapach zwierzęcia. Nie miałem nigdy z nimi za wiele
doświadczenia, u nas mieliśmy je podajże wtedy, gdy miałem jakieś
pięć-sześć lat, a potem zastąpiły je krowy, kozy i podobna ferajna. Od
tej pory mogłem pojeździć tylko tedy, gdy przyjeżdżałem do cioci
mieszkającej niemal na drugim końcu kraju.
Zastanawiałem się, w jaki sposób właściwie mogę zabrać wierzchowca ze
sobą. Wolno ot tak wyprowadzać ze sobą jakiegoś, bez uprzedniego pytania
o zgodę jakiegoś opiekuna? Rozejrzałem się po okolicy, ale to była
pora, kiedy większość, nawet nauczyciele, odpoczywała w budynku szkoły,
zaś cały potrzebny ekwipunek był obok. Cóż, raz się żyje, a konik raczej
nie będzie miał mi za złe, jak zabiorę go na przejażdżkę.
- Prawda, kolego?- przejechałem delikatnie po grzywie gniadosza, a ten w
odpowiedzi zarżał przyjaźnie. Chyba trafiłem na wyjątkowo spokojnego i
ufnego osobnika. Usiłując przypomnieć sobie wszystkie nauki, jakimi
raczyła mnie ciocia Helga, po chwili wyprowadziłem konia tam, gdzie, jak
przypuszczałem, czekała Yelliś razem ze swoim koniem, Hadesem. Daliśmy
im chwilę na zapoznanie się, po czym zabraliśmy się za dokładne
czyszczenie.
Musze przyznać, że gdyby nie dziewczyna, tkwiłbym w miejscu chyba do
północy, bo zanim nie ogarnąłem, jak należy porządnie czyścić zwierzę i
założyć prawidłowo ekwipunek, byłem o krok od popełniania szeregu błędu,
zapewne banalnie łatwych do wyłowienia nawet przez początkujących
jeźdźców.
Całe szczęście, udało mi się wejść na grzbiet mojego nowego przyjaciela
bez wywrotek. Ciocia byłaby dumna, biorąc pod uwagę, jak często
załamywały się jej ręce, kiedy mnie uczyła tego, co sama wiedziała.
- To jak?- zapytałem, kiedy względnie pewnie siedziałem już w siodle.- Ruszamy?
< Yelliś? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz