Jestem na ogół bardzo cichą i spokojną osobą, chyba że mówimy o
wirtualnym świecie. Cóż, ale nieźle się wkurzyłam, gdy przyszłam do
mojej kochanej kawiarenki w sobotę o jedenastej i zastałam tam tylko
kartkę na drzwiach "dzisiaj nieczynne, zapraszamy jutro". No normalnie
się wkurzyłam tak, jak kiedy dowiedziałam się, że Capitan Marvel nie
wystąpi w Infinity War. Oczywiście to "wkurzenie" nastąpiło tylko w
mojej głowie, a normalnie, tylko wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się
smutno. Cóż, dzisiaj nie wypiję mojej kochanej potrójnej americano.
Westchnęłam ciężko, wyjmując telefon z torebki, w której panował istny
burdel. To jakaś szminka, tusz do rzęs, puder, komiks, telefon,
ładowarka, klucze, mapa miasta, kolczyki, zegarek na rękę, Kostka
Rubika, portfel, zapasowe słuchawki (jak zwykle splątane), czarny worek
(który przypomina ten worek rodem z CSI, co w nim się chowa zwłoki) i
zeszyt do zapisywania pomysłów. I tak tego było mało, bo rano opróżniłam
połowę rzeczy, zmieniając torebkę. Słyszałam kiedyś o jakiejś
lodziarni, więc czemu by tam nie pójść na jakiegoś shake'a miętowego?
Szybko znalazłam to miejsce na telefonie, bo przecież nie mam mapy,
prawda? Ruszyłam do niego powolnym krokiem, rozmyślając nad tym
miesiącem w szkole. Był taki zwyczajny... przynajmniej dla mnie.
Oczywiście, że byłam przyzwyczajona, do ignorowania mnie przez prawie
wszystkich... no były takie dwie osoby, które wzbudziły we mnie
pozytywne emocje. Moje życie tutaj, można było zilustrować obrazkiem
węża Uroborosa, który cały czas połykał swój ogon. Zawędrowanie do
lodziarni, zajęło mi jakieś trzydzieści minut. No co? Mam niby długie
nogi, ale szybkie chodzenie i myślenie, nie idą dobrze u mnie w parze.
Moim oczętom ukazał się niski budynek, przed którym stały wielkie,
plastikowe lody włoskie. Nie czekając, weszłam tam wolnym krokiem.
Odetchnęłam z ulgą, stwierdzając, że na szczęście nie ma tu nikogo. Cóż,
może uczniowie wybrali inne miejsce do spotkań, czy coś? Podeszłam do
lady, szukając wzrokiem kogoś, kto tu wszystko obsługuje. Mój wzrok
najpierw trafił na drzwi do zaplecza, potem na tablice z różnymi lodami i
wszelkimi specjałami, które można tu kupić. Cóż, jednak tego gostka
znalazłam tuż prawie pod ladą. Ewidentnie czegoś pod nią szukał i nie
zdawał sobie sprawy, że przyszedł klient. Nie odezwałam się ani słowem,
tylko poczekałam. Chłopak, mamrocząc coś pod nosem, w końcu podniósł
głowę, uśmiechając się wesoło. W ręce trzymał trochę zakurzony telefon,
który najwidoczniej wpadł mu pod te szafki. Jego oczy zwróciły się w
moją stronę, a natychmiast z jego ust wydobył się cichy pisk. Uniosłam
lekko brwi, aż tak źle dzisiaj wyglądam?
— O Boże, przestraszyłaś mnie — Chłopak o lekko rudawych włosach (ten
rudy wchodził trochę w blond) uśmiechnął się szeroko do mojej osoby i
podniósł się z ziemi. — Co podać koleżance?
— Mię-miętowego shake'a — wydukałam cicho.
— Już podaję! Znam cię skądś! — O nie, czyżby on chciał zacząć jakąś
konwersację? Muszę stąd spadać i to szybko, bo zaraz tu dednę, czuję,
jak mi serce wali. Zaczęłam obserwować dokładnie ruchy chłopaka, który
sporządzał mojego ukochanego shake'a. — Nie chodzisz przypadkiem do
drugiej A? Oj, nie przedstawiłem się! Choć być może mnie znasz, a jestem
tego pewny na jakieś osiemdziesiąt sześć procent, to me imię brzmi
Czeslav Nesladek, w skrócie, Chester, Ches, Czesiu, Czesiek, Czesław,
Czechu, Ser lub co tylko ci przyjdzie do głowy.
Westchnęłam ciężko w myślach. Nawet nie miałam odwagi, żeby poprawić
tego faceta, że jestem w drugiej C. Nie chwila, nie miałam wcale odwagi,
żeby się odezwać, tylko zwiesiłam wzrok na kolorowych słomkach i tyle.
Podniosłam wzrok, kiedy Czeslav postawił przede mną shake'a w podłużnej
szklance z czerwoną słomką. Z wielkim uśmiechem powiedział mi, ile
płacę. Cóż, zauważyłam od razu, że dał mi mały rabat. Wyjęłam portfel z
torebki, a potem położyłam daną sumę na ladę. Kiedy chłopak otworzył
usta, żeby coś powiedzieć, ja chwyciłam mój ukochany napój i szybkim
krokiem udałam się do kąta pomieszczenia, żeby tam usiąść i spożyć w
spokoju napój. Nie chciałam, żeby Czeslav odebrał to do siebie w jakiś
przykry sposób... no po prostu, nie umiałam odzywać się do ludzi. Bałam
się choćby wypowiedzieć do nich jedno słowo. Szybko wypiłam tego
shake'a, coraz patrząc się na chłopaka za ladą. Ten uśmiechał się do
mnie szeroko, a ja natychmiast odwracałam wzrok. Nie lubię mieć z kimś
kontaktu wzrokowego czy fizycznego. Gdy tylko do budynku weszła jakaś
grupa małolatów, których naturalnie chłopak musiał obsłużyć, zobaczyłam
swoją szansę, czmychnięcia stąd jak Catwoman w trzecim Batmanie Nolana
przed tytułowym Mrocznym Rycerzem, który powraca. Szybkim krokiem,
niczym Natasha Romanoff, pokonałam dystans dzielący mnie od drzwi i
wyszłam niezauważona. Nie chciałam tam zostać, bo ten uroczy chłopak,
mógłby zacząć jakąś pogawędkę, a ja bym zeszła na zawał. Spoglądając na
zegarek, stwierdziłam, że nie ma sensu jeszcze wracać do pokoju i
przygotowywać się do przeprowadzki do domku. Postanowiłam pójść do
parku, żeby tam w spokoju poczytać trochę wydanie zbiorowe "House of M",
czyli tego, gdzie Scarlet Witch wypowiada "No more mutants" i na
świecie zostaje tylko sto dziewięćdziesięciu ośmiu mutantów. Usiadłam w
parku na ławce, również na siedzisku układając nogi. Wyjęłam komiks i
jak wcześniej planowałam, zaczęłam go czytać. Nawet nie spostrzegłam,
jak szybko go skończyłam. Zamknęłam czytadło i uniosłam wzrok. O nie,
nie, nie, nie. Czy tam właśnie idzie ten gościu z lodziarni? A jak coś
zagada? Jak coś powie? Jak się spyta o imię? Jak powie "cześć?". O nie,
nie, nie, nie. Czeslav szedł sobie spokojnie parkową alejką ze wzrokiem
zwróconym w moją skromną osóbkę. Zaczęłam panikować. Ja nic z siebie nie
wyduszę! Nawet teraz czuję, jak mi gula rośnie w gardle. Szybko
otworzyłam komiks na losowej stronie i ustawiłam go tak, żeby zasłaniał
twarz. O Boże, co on sobie pomyśli? W sumie mnie to nie chodzi, aby
tylko nic nie powiedział... a może by tak pobawić się w Quicksilvera lub
Flasha i zwiać? Zrobić sajonara i zwiać? Tak, doskonały pomysł, już
zaraz tylko...
— Upadł ci zeszyt w lodziarni.
No i plan jebną. Dziękuję cioci, że mi zrujnowała życie i wrzuciła
tutaj... no przecież ja tu zginę. Lekko uchyliłam komiks, żeby spojrzeć
na chłopaka, który się przysiadł na ławkę. Czyli pobawienie się w Pietro
Maximoffa lub Barry'ego Allena odpada na sto procent, tak? A jak wezmę
ten zeszyt i zacznę tak po prostu iść. Pójdę boso i te sprawy, tylko w
trampkach. Tak prosto do tego mojego pokoju, tak żeby się pakować, co?
Zaraz... czy on trzyma mój zeszyt z pomysłami? Ten mój zeszyt... chwila,
czy tam nie było przypadkiem jakichś moich zapisanych chorych snów z
Elizabeth Olsen? Stanowczo muszę stąd spadać.
<Czesiu? Mam nadzieję, że ogarniesz te moje porównania ;p>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz