Starałam się chronić swoje żebra przed zabójczymi ciosami palców Cześka. Kuliłam się i odpychałam jego atakujące mnie łapki, nie mogąc opanować napadu śmiechu i niekontrolowanych pisków. Moja przepona powoli umierała, podobnie jak żebra i boczki. Na moje nieszczęście i przewagę Czecha, im bardziej wierzgałam ciałkiem, tym więcej lodowatego śniegu padało mi za szalik, płaszcz i co gorsza - bluzkę. O nie, nie, nie, tylko nie tam! Nie w miejsce, gdzie grzało najbardziej! Bogowie, myślałam, że umrę w bardziej humanitarny sposób, a nie przez takie tortury.
Nabrałam głęboko powietrza w płuca i zaczęłam błagać Cześka przez śmiech o to, by przestał, a kiedy żadne prośby o litość nie pomagały, wzięłam w zmarznięte łapki garść śniegu i po raz drugi przyłożyłam mu prosto w ryjek.
– Hej no! – zaśmiał się się puścił nie, zajmując się wycieraniem twarzy.
Wykorzystując sytuację, podniosłam się chwiejnie i również brechtając się pod nosem zaczęłam strzepywać śnieg ze wszystkiego, co miałam na sobie. Dosłownie wszystkiego.
– Wszystko mam teraz mokre – zajojkałam, choć nie mogłam powstrzymać wciąż napierającego na moje usta śmiechu.
– He, he, nie tylko pani.
– Pfff… – burknęłam i podałam temu głupkowi wstać, ciągnąć go za dłoń. Teraz on zaczął czyścić wszystko z lodu i wody.
– Głupek – burknęłam pod nosem. – Chodź, chodź już – ponagliłam go i zaczęłam powoli iść. – Ziiimno… – zamruczałam, trzęsąc się.
– No coś ty. – Czesiek dogonił mnie, przeczesując mokre kłaczki. – Grzeje i grzeje, poza tym, gorący ze mnie chłopak – dumnie wypiął pierś. Zerknęłam na niego z uśmiechem i wysoko uniesionymi brwiami, a nasze spojrzenia skrzyżowały się. – NO CO? – krzyknął, widząc moją reakcję. trącił mnie lekko w ramię i rozłożył ręce jak do uścisku. – W tych żyłach płynie gorąca krew!
– Wooooooow – powiedziałam przeciągle, z teatralnie udawanym zachwytem. – Poważnie? – spytałam już normalnym tonem i pochuchałam ciepłym powietrzem w lodowate dłonie. Za wiele to niestety nie pomogło, więc naciągnęłam na nie rękawy bluzy i włożyłam do kieszeni płaszcza.
– O-czy-wi-ście – powiedział i wyprzedził mnie, idąc przede mną, za to tyłem. – Masz przed sobą Czecha, który jest w stanie wyjść w samych bokserkach i sandałach w taką pogodę jak ta teraz – uniósł łapki w górę. – Ooo, cudowna, cudotwórcza zima!
– Czyli – chwyciłam go jedną łapką pod ramię, zmuszając do normalnego chodu – w cieplejsze dni umierasz?
– I to jak… – mruknął i zamilkł.
Cieplejsze dni… Chyba mogę powiedzieć, że również znam to uczucie umierania podczas solidnego skwaru. Może i w Norwegii nigdy nie spotkałam się z upalnym latem, jednak wystarczyło na wakacje pojechać do ojca, do Amsterdamu. Stojąc na środku placu w pełnym słońcu, krótko mówiąc chciałam umrzeć. Zdecydowanie preferowałam jesień… albo klimat w całej Skandynawii.
Nie za ciepło, nie za zimno tylko w sam raz.
Zerknęłam ukradkiem na Cześka, który w tym samym momencie odwrócił łebek w moją stronę. Spojrzeliśmy na siebie krótko, po czym bez żadnego konkretnego powodu po prostu wybuchliśmy śmiechem.
Po niespełna godzinie ciągłego śmiania się, chichotu, trącania się nawzajem i drobnego dokuczania. dotarliśmy w końcu do akademika. I to idealnie przed dwudziestą pierwszą. Przyjemne ciepełko otuliło całe moje zmarznięte i mokre ciałko, a jeszcze przyjemniej było po wejściu do pokoju. Choć przyznam, ze tam był już ciut duszno. Od razu ściągnęłam wszystkie mokre szmatki i zakręciłam grzejnik. Czeslav za to siedział przy klatce z myszorami, próbując je dojrzeć. Skubańce lubiły się chować.
<Czees?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz