Wyszliśmy ze sklepu, gdzie powitały nas jasne, ciepłe promienie
lipcowego słońca. Huh, zdecydowanie robi się coraz cieplej. Strzyknąłem
kośćmi palców lewej dłoni. Wypadałoby niedługo zrobić użytej z dobrej
pogody i wyjść na jakiś dłuższy spacer. Może uda się w to wciągnąć
Czesia?
- To co najpierw załatwimy Carolinę?- zapytał chłopak, zrównując swój krok z moim.- Czy zaświadczenie?
Gwizdnąłem przeciągle, zaplatając ręce na karku.
- Załatwiać Caroliny od razu nie będzie trzeba, może da po dobroci- wyszczerzyłem się.- Jak coś, przekupimy ją twoją colą.
- Nie ma mowy!- zaprotestował żywo, energicznie gestykulując dłońmi.
Całe jego ciało wyrażało oburzenie.- Moja cola to świętość, będę jej
bronił do ostatniej kropli krwi!
- A zatem bukiet- uznałem.- Myślisz, że się zgodzi?
- Wystarczającą nagrodą będzie, jeśli załatwimy to raz dwa i nie
będziemy odstawiać cyrków- zacytował któregoś z nauczycieli, usiłując
nadać swojemu głosowi burkliwy ton. Zaraz jednak oboje parsknęliśmy
śmiechem.
- Oh, spójrz!- teatralnym gestem wskazałem na stokrotki i chabry, bujnie
porastające okoliczne pobocza i niewielką łączkę.- Te oto kwiaty
wyglądają jakby spod pędzla samego Boga! Weźmy je!
Przyjaciel przewrócił oczami ze śmiechem, ale zerwaliśmy kilka, tworząc
jeden mały, ale z serca stworzony bukiet. Po namyśle dodałem też trochę
zieleni.
- Brakuje tu coli- uznał.- Colowy kwiat byłby idealny.
- Zjadłbyś go od razu.
- Byłby moim największym skarbem!
- Hm...- pokiwałem z namysłem głową.- Przynajmniej wiadomo, co ci sprezentować na urodziny.
- Zapas coli na rok!- stwierdził natychmiast.
- Wypiłbyś to w dzień- skwitowałem, tarmosząc go po włosach.
- Gdybym dostał porządny zapas, starczyłoby na dłużej!- zaprotestował, dumnie zadzierając nos.
- Sugerujesz, że starczyłoby na dwa dni?- uniosłem brew do góry.- Chciałbym to zobaczyć.
- Jestem zawsze gotowy być obiektem doświadczalnym! Ty pokrywasz koszta!
- No już się rozpędzam- w tej samej chwili stanęliśmy pod drzwiami
Akademii. Chowając za plecami bukiet, weszliśmy do środka, idąc w stronę
pokoju nauczycielskiego zaskakująco pustymi korytarzami. Większość
uczniów wolała o tej porze zaszyć się we własnym pokoju lub skorzystać
ze słonecznej, letniej pogody i wyjść na zewnątrz, jak my przed chwilą.
- To co? Ja pukam, ty gadasz?
Ach, te lata podstawówki! Kiedy jeszcze chodziłem jako dziewięciolatek
do niewielkiej, wiejskiej szkoły, razem ze swoim kolegą z ławki -
Felixem - mieliśmy coś na kształt takiej umowy. Kiedy on miał sprawę, ja
pukałem, a kiedy było już za późno, wpychałem swojego nieśmiałego
kumpla do środka, gdzie już nie mógł się wycofać, przygwożdżony *hmm*
przyjacielskimi spojrzeniami nauczycieli. Z kolei kiedy ja musiałem
wejść, pukał on, a ja niemal wskakiwałem, swoim dziecięcym, piskliwym
głosikiem wyłuszczając arcyważną sprawę tak dokładnie, jak tylko mogłem.
Teraz byliśmy, co jak co, w dość podobnej sytuacji. Cóż, nie powiem, w
jakiś sposób mnie to rozbawiło. Przyjemnie było znowu poczuć się jak
mały szkrab z ciężkim tornistrem wypełnionym kredkami, podręcznikami i
kartami.
< Ches? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz