Głośny, przeszywający na wskroś dźwięk dzwonka wyrwał wszystkich z
apatii - nawet, jak się zdaje, panią Brooks, która zdawała się również
być niesamowicie senna - cóż, nagłe upały nie oszczędziły nawet
nauczycieli. Na sam koniec dopiero uczniowie uwolnili resztki energii i
prędko wrzucili książki do plecaków, po czym, jakby na wyścigi, ruszyli w
stronę wyjścia. Pani Brooks chyba chciała jeszcze coś dodać - zapewne
pracę domową - ale, widząc ogólne zamieszanie, po prostu przewiesiła
sobie torbę przez ramię i wzięła dziennik, czekając, póki hałastra nie
opuści w całości pomieszczenia. Ja sam wylądowałem na szarym końcu,
gubiąc w tłumie Czesia, więc po prostu również oparłem się o szafki,
ziewając szeroko - dawno nie byłem wypompowany do tego stopnia z sił
życiowych.
Szedłem - a może lepiej powiedzieć, że człapałem - przez pustoszejący z
każdą chwilą korytarz, by w końcu dojść do automatu. Wyskrobałem z dna
kieszeni spodni jakieś drobne i wybrałem butelkę wody, po czym wolnym
krokiem ruszyłem w stronę dziedzińca, chcąc zaczerpnąć nieco świeżego
powietrza. Pierwszym haustem chłodnego napoju opróżniłem połowę butelki,
niemal krztusząc się cieczą.
Kiedy byłem już na zewnątrz, pod wpływem impulsu, wylałem na kark resztę
wody w celu przyśpieszenia ochłodzenia - zostało wtedy jeszcze może
jedna czwarta całości. Nieco orzeźwiony i w zdecydowanie lepszym humorze
otaksowałem wzrokiem cały teren, chłonąc jego piękno - zieleń liści na
szumiących drzewach, wielobarwne kwiaty, na przykład takie stokrotki,
nieśmiało wychylające się zza źdźbeł traw czy też dumne, wyprostowane
tulipany, równym rządkiem zasadzone w szkolnym ogródku, ogrodzone
kilkoma płotkami. Osobiście muszę przyznać, że zawsze wolałem te rosnące
dziko, bez z góry narzuconego porządku - było w nich jakieś takie
niewymuszone niczym piękno, siła zamknięta w delikatnych płatkach.
Wtem w oddali moją uwagę przykuła jedna sylwetka, pochylona nad jakimś
przedmiotem - po chwili uznałem, że to najpewniej szkicownik. Znałem
również dziewczynę, nowa osoba w mojej klasie - zapamiętałem ją
szczególnie dzięki niesamowicie długim włosom, jakie to zawsze chciała
mieć Mariś. Sayuri Novoselic. Cóż, można podejść. Sam pamiętałem swoje
pierwsze dni w Akademii, kiedy próbowałem się zaaklimatyzować. Tym
bardziej, że odtąd mieliśmy być w jednej klasie, a w tego rodzaju
zbiorowiskach najbardziej chyba ceniłem właśnie więzi i atmosferę między
ludźmi.
- Hej!- zagadałem, klepiąc dziewczynę delikatnie w ramię.- Mogę się przysiąść?
Spojrzała na mnie, najwyraźniej nieco skonsternowana. Po chwili jednak przytaknęła, a ja ległem na miękkiej trawie.
- Michael ogółem jestem, może mnie nie kojarzysz, ale chodzimy do jednej klasy. O, rysujesz? Pokaż!
- Jeszcze nie skończyłam...- mruknęła cichutko, ale odwróciła nieco
rysunek w taki sposób, bym mógł mu się przyjrzeć. Bez trudu
rozpoznałem, co takiego chciała oddać - puste pole, zaś główny element
rysunku stanowiła dwójka ludzi - może para zakochanych? - która
siedziała na kocu.
- Ładnie- uznałem.- Masz dobre wyczucie proporcji. Tylko radziłbym ci
dodać jakieś tło, może las w oddali, bo nieco tu za pusto. Ogółem, jak
wrażenia z pierwszego dnia w Akademii?
< Sayuri? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz