Godzina czwarta nad ranem dawała o sobie znać, dlatego uznałem, że po
kilkunastu odcinkach nowego serialu dobrze byłoby w końcu zmrużyć oczy,
nawet na dwie godziny, które pozostały do budzika. Jednak cały czas
przewracałem się z boku na bok, wpatrywałem w nicość na suficie lub
białą diodę od laptopa. Nawet nie myślałem o tym, by wziąć coś na sen,
więc męczyłem się tak jeszcze jakiś czas i ani melancholijna muzyka, ani
liczenie owiec nie zdołały pomóc.
Paradoksalnie śpiąc tylko godzinę, miałem mniej problemów ze wstaniem
niż po dziesięciu. Uciszyłem wydzierający się budzik najszybciej jak się
dało, gdyż nie mogłem znieść tej wwiercającej się w mózg muzyczki.
Wyszedłem chwiejnie z pokoju i krzyknąłem niemalże na całe gardło, dając
znać wszystkim domownikom o moim cudownym i bezproblemowym
przebudzeniu. Odpowiedziała mi tylko przewlekła cisza i tego się właśnie
spodziewałem. Ojca jak zwykle nie było, a bogowie wiedzą, gdzie
szwendał się Izaak. Rzadko kiedy wiedziałem, gdzie tak naprawdę
przebywał, co właściwie od dawna działa w obie strony. Nawet nie
zwróciłem uwagi, kiedy to się zaczęło. Mógłby być dosłownie wszędzie - w
mieście, innym kraju, a nawet w domu, schowany gdzieś w szafie, by
tylko przyłapać mnie na czymś, za co mógłby mnie uderzyć. Och, jakże
uwielbiał wisieć nade mną i obdarowywać kopniakami w żebra!
Powoli przetwarzając fakt, że byłem zupełnie sam, ruszyłem się z
miejsca, a słabe nogi poniosły mnie aż do salonu i właściwie gdyby nie
one, nie zauważyłbym żółtawej koperty leżącej na stole, zaadresowanej w
pierwszej kolejności do starszego brata, później do mnie. Z niechęcią
podniosłem korespondencję, zauważając, że jeden z adresatów już zdążył
ją otworzyć. Uznałem więc to za łaskawe pozwolenie na przeczytanie
listu. Wyciągnąłem biały skrawek papieru, a do moich nozdrzy dotarł
zapach starych książek, który od razu zabity został wonią właśnie
parzonej przeze mnie kawy. Choć nie przepadałem za gorzkim smakiem,
czułem, że bez chociażby miligrama kofeiny skończę na ziemi, pogrążony w
głębokim koszmarze, z którego ciężko będzie mi wyjść. Z łatwością
rozpoznałem piękne, wręcz kaligraficzne pismo ojca, dające wrażenie
wytłoczonego w papierze. Nie zdziwiłem się nawet, kiedy już pierwsze
zdania były mniej zachwycające. Czytałem wiadomość, pochłaniając gorzki
napój, bardziej skupiając się na tej drugiej czynności. Ojciec nie
wspomniał o wszystkim, co wiedziałem, jednak wiadomość o powrocie do
domu w najbliższy weekend najbardziej zwróciła moją uwagę. Na drugim
miejscu była pocztówka z Mediolanu, którą wyciągnąłem z nadzieją, że
ktoś powiesi ją, gdzie będzie się godnie prezentować.
„Najbliższy weekend...” – W głowie zacząłem układać plan tygodnia i
przypominać, jaki mamy dzień. – „Za trzy dni” – stwierdziłem, choć nieco
niepewny. – „Przy odrobinie szczęścia - za cztery”.
Nie byłem ucieszony. Ani trochę. Ojciec przyjeżdża po ciężkim miesiącu
pracy do domu, wita się tylko z najstarszym synem - o ile ten ten ogóle
jest w domu! - i odpoczywa w salonie przez następny tydzień, nawet nie
zerkając z własnej woli do młodszego syna. I nawet nie miałem nikomu za
złe, że nie interesował się mną tak jak inni rodzice swoimi dziećmi.
Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia...
***
Zerknąłem na wyświetlacz telefonu. Jasne liczby, na środku wskazywały na wpół do ósmej.
Zakląłem w myślach. Godzina siódma rano, a ja siedziałem na zewnątrz
zamiast grzać dupsko w łóżku i korzystać z pustego domu. Pytałem się w
kółko, dlaczego postąpiłem tak rutynowo, aż nie zatrzymałem się
nieopodal szkoły. Jasne mury placówki z tej części parku były wyraźnie
widoczne zza kwitnących drzew i krzewów. Czekałem tylko na dzień, w
którym rośliny zakwitną tak bardzo, że nie będzie widoczny nawet jej
centymetr.
Mając jeszcze sporo czasu do pierwszego dzwonka, postanowiłem znaleźć
jakieś miejsce i zastanowić się jeszcze, czy aby na pewno nie zwiać z
lekcji. Na szczęście nie musiałem długo szukać. Drewniana ławka od razu
rzuciła mi się w oczy i została przeze mnie zajęta. Kiedy ułożyłem się
wygodnie, zacząłem grzebać w skórzanej torbie w poszukiwaniu niedawno
kupionych papierosów. Znalazłszy trochę zmaltretowane przez książki
opakowanie, wyciągnąłem jednego ze środka i od razu wsadziłem go między
wargi. Choć nie byłem jakoś specjalnie zainteresowany tym, co działo się
wokół mnie, bo zanim mogłem zaciągnąć się dymem, musiałem powalczyć
chwilę z prawie pustą zapalniczką, to z łatwością zauważałem, jak
pojedyncze osoby przechodzące obok mierzyły mnie surowym wzrokiem.
Jednym uchem wsłuchiwałem się w ich reakcje - zwłaszcza niepozornie
wrednych staruszek, ale ja, jak to ja, już po sekundzie przestałem
słuchać kogo i czegokolwiek. W tamtym momencie zamiast marnować energię
na wysłuchiwanie nieznajomych, dalej walczyłem z zapalniczką. Na samą
myśl o męczeniu się tak jeszcze pięciu minut, podczas kiedy umysł prosi o
sen i nikotynę miałem ochotę wybuchnąć szlochem jak naburmuszone
dziecko.
„Cholera jasna!” – po raz setny dzisiaj zakląłem w myślach i już miałem
rzucić nieprzydatny przedmiot, kiedy coś mignęło mi przed twarzą.
Poniosłem leniwie wzrok na nieznajomego, wyciągającego dłoń w moja
stronę. Miałem spytać się, o co chodzi, jednak w porę zauważyłem
niewielki przedmiot, który trzymał, a który tak rozpaczliwie
potrzebowałem.
– Dzięki – mruknąłem, zaraz po tym, jak wziąłem czarną zapalniczkę, odpaliłem papierosa i oddałem ją blondynowi.
– Dzieciak, a już pali – chłopak prychnął cicho i odebrał to, co jego, prostując się. Jego kolczyki w uchu błysnęły lekko.
– „Dzieciak”… – powtórzyłem pod nosem. Ugryzłem się w język, by
zignorować słowa. – „Spokojnie” – mówiłem sobie w duchu. W końcu nie
było sensu się denerwować. Blondyn był tylko kolejną osobą, krytykującą
mój wiek, którego nawet nie znał. Tylko kolejną, osobą, o której
zapomnę.
Toshiro?
Słabe, bo słabe, ale o bogowie, jak ja dawno nic nie pisałam... D:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz