Cały zdyszany i spocony, ledwo łapiąc oddech, z impetem zahamowałem na
barierce oddzielającej deski śliskiego parkiet od lodowiska - niemal
wyrżnąłem o niego głową, ale na całe szczęście w ostatniej chwili
wytraciłem nieco pędu i mocno zacisnąłem palce na czerwonej, częściowo
obdrapanej, podtrzymującej całość na samej górze rurki.
- Anji!- krzyknąłem, kiedy już nie groziło mi zarycie łbem o, co jak co, twardy lód.- Anji, halo halo!
Dziewczyna odwróciła głowę w moją stronę, nawet nie próbując ukryć
zirytowania. Po chwili jednak podźwignęła się na nogi i wdzięcznie
podpłynęła w moją stronę, jakby urodziła się z łyżwami zamiast stóp.
Westchnęła wymownie, dając mi znać, co myśli o mojej niespodziewanej
wizycie.
- Mówiłam, żebyś przychodził tylko w sprawie kotków- wypomniała mi, opierając dłonie o biodra.
- No więc dokładnie- potaknąłem żywo.- Ogółem, widziałem te ogłoszenia,
które zrobiłaś, dobra robota. Ale czemu trzy? Znalazłaś kogoś? Super,
zobaczysz, w tym tempie raz dwa wszystkie znajdą dom, cieszysz się? W
ogóle, miałaś może telefon od weterynarza?
W końcu zrobiłem przerwę, żeby zaczerpnąć oddech.
- Jednego biorę ja. Telefonu żadnego nie miałam.- wytłumaczyła powoli i
spokojnie, zupełnie jakby mówiła do pięciolatka w przedszkolu, mówiąc mu
coś po raz setny. Jeny, aż mi się przypomniała Mariś. Niby młodsza ode
mnie, a ile razy w taki właśnie sposób ze mną rozmawiała, na przykład
kiedy irytowała się o bałagan w moim pokoju albo to, że znowu
zapomniałem o kupieniu jej jakiegoś drobiazgu w spożywczaku, kiedy mnie o
tym przypomniała po paręnaście razy, a ja uparcie odmawiałem wzięcia
listy ze starannie wykaligrafowanym pismem mojej siostry, zupełnie
niepasującym do charakteru, jakim zwykli się posługiwać siedmiolatkowie.
Młoda całe wieczory spędzała z dziadkiem, który za szkolnych lat, kiedy
wybuchła wojna, w taki właśnie sposób imponował babci - przez kilka lat
porozumiewali się tylko za pomocą listów, a na strychu dalej wszystkie
były troskliwie przechowywane, owinięte czerwoną wstążką, prezentem od
dziadka dla babci, kiedy ten "utonął w jej piwnych oczach". Dziadek stał
się dla Mariś kimś w rodzaju autorytetu, skoro nawet nie pamiętała
taty.
- Czyli zostały nam już tylko dwa- wyszczerzyłem się szeroko.- Kiedy tu
szedłem zapytać cię o tego jednego, wpadłem na Isiś i kiedy usłyszała co
i jak, powiedziała, że chętnie jednego przygarnie. Raz dwa znajdziemy
im dom!
Na twarzy Anji zawitał cień uśmiechu.
- To dobrze. Chciałabym tylko znaleźć drania, który je wyrzucił-
dostrzegłem, jak zaciska dłonie w pięści, aż pobielały jej knykcie.
- Ta, dziad zasługuje na porządną lekcję, jego by tak można wywalić. Ale
z drugiej strony, lepiej, że nie będą z tym farfoclem, tylko znajdą
normalny, ciepły dom, prawda?
W tym samym momencie usłyszałem cichą melodyjkę dobiegającą z mojej
kieszeni. Otworzyłem, a na wyświetlaczu ukazał się jakiś obcy numer.
Weterynarz? A może ktoś chcący zaadoptować kociaka? Kliknąłem zieloną,
nieco wytartą słuchawkę, przykładając aparat do ucha.
- Halo halo?- po chwili rozmowy, nie mogłem powstrzymać szerokiego
uśmiechu.- Dobrze, dziękuję, odbierzemy je jeszcze dzisiaj, jeśli to nie
kłopot. Do widzenia!
Z tymi słowami rozłączyłem się, odkładając telefon do kieszeni.
- Weterynarz?- zapytała dziewczyna, unosząc wysoko brew.
- Ano- potaknąłem.- Kociaki zbadane, nic im nie jest, możemy je odebrać.
Dostaniemy też jakieś tabletki na odrobaczenie, tak profilaktycznie.
Masz chwilę, żeby pójść do przychodni?
< Anji? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz